Akcja opowiadania toczy się w świecie wykreowanym przez Cassandrę Clare. Wszystkie organizacje wymyślone są przez nią, a przeczytanie całej serii "Dary Anioła" będzie pomocne w zrozumieniu historii. Główni bohaterowie są wymyśleni przeze mnie, a szkice zamieszczane na blogu są mojego autorstwa.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Rozdział I

   Nagle rozległo się pukanie do drzwi.
   -Proszę!- zawołała rudowłosa dziewczyna.
   Do pokoju weszła Blaire, jej najlepsza przyjaciółka. Na przeciwko drzwi znajdowało się wielkie okno, a pod nim łóżko uginające się pod ciężarem wielu pluszaków i poduszek. Wszystkie były utrzymane w kolorach fioletów i niebieskości, aby pasować do całości; ciemno fioletowych ścian i błękitnego dywanu. Spojrzała w lewo, a jej brązowe loki wykonały kilka piruetów w powietrzu. Osoba której szukała siedziała przy biurku. Podeszła bliżej mijając po drodze szafę wykonaną z tego samego ciemnego drewna co biurko i reszta mebli w pomieszczeniu, a nawet drzwi do łazienki.
   - Co robisz?- zapytała zaglądając drugiej przez ramię, nie była w stanie powstrzymać okrzyku zdziwienia- Eli! Ty malujesz paznokcie?!
   - No tak- odparła tamta nawet nie patrząc w stronę brunetki, nadal skupiona na równomiernym nakładaniu ciemnozielonego lakieru.
   - Zbliża się koniec świata, czy chodzi o tego Francuza, który ma przyjechać do Instytutu?- zapytała Blaire z nutką rozbawienia w głosie.
   Jej słowa momentalnie sprawiły, że na twarzy Elizabeth pojawiły się rumieńce. Jednak szybko się opanowała i spojrzała na przyjaciółkę spod byka. Jeszcze jako mała dziewczynka nauczyła się panować nad emocjami i ukrywać je, żeby brat nie czuł satysfakcji z wyzywania jej czy chlapania wodą z kałuż, których w Dublinie zawsze było pod dostatkiem.
   - Nie, po prostu bardzo spodobał mi się kolor- odpowiedziała lekko, jednak nadal z groźbą w oczach.
   - Hmmm- mruknęła pod nosem brunetka- Ja bym na taki paznokci nie pomalowała, ale kolor rzeczywiście ładny i taki żywy- powiedziała z  namysłem- Jemu na pewno się spodoba- wybuchła śmiechem.
   - Jakiemu jemu? Nie rozumiem cię- odparła sarkastycznie Elizabeth i wstała z krzesła.
   Kiedy stały obok siebie było widać ich różnicę we wzroście, i nie tylko. Różniły się prawie we wszystkim. Elizabeth była wysoka, miała długie, proste rude włosy i pociągłą twarz, w której największą uwagę przykuwały ciemnobrązowe oczy. Lubiła nosić ciemne spodnie i topy w neutralnych kolorach. Natomiast Blaire była posiadaczką o wiele krótszych, kręconych, brązowych włosów. Jej twarz była okrągła, miała drobny nos oraz usta, a przy tym duże, złote oczy przez co wyglądała dość dziecinnie. Tego dnia miała na sobie zwiewną białą sukienkę sięgającą połowy ud. Ich wspólną cechą były natomiast piegi oraz czarne runy i małe blizny, charakterystyczne dla każdego Nocnego Łowcy.
   Dziewczyny przez chwile mierzyły się wzrokiem po czym obie wybuchły śmiechem. Blaire wiedziała, że złość przyjaciółki nie jest prawdziwa, a Elizabeth przywykła, że tamta traktuje ją jak młodszą siostrę. Bo może trudno w to uwierzyć, ale brunetka była starsza o trzy lata, choć na to nie wyglądała.
   - Twoi rodzice już są w Idrisie?- zapytała Blaire kiedy mogła złapać już oddech.
   - Tak, wyjechali dzisiaj z samego rana- powiedziała zamyślona Elizabeth. Pamiętała jak rano rodzice zapukali do jej drzwi i ledwo przytomna zdołała się z nimi pożegnać, matka pocałowała ją wtedy w czoło, a ojciec zmierzwił jej już i tak potargane włosy. Martwiła się. Może nie o nich, bo już wiele razy odbywali podróże do kraju Nocnych Łowców na różne zebrania, czy po prostu w odwiedziny do znajomych, zabierając czasem ze sobą dzieci. Jednak tym razem powód ich pobytu tam był zupełnie inny.
   Po całym tym zamieszaniu, które wywołał Jonathan Morgenstern Clave zaczęło baczniej przyglądać się jej rodzinie. Oczywiście nie popierali oni młodego Morgensterna, ani też nigdy nie byli zwolennikami jego ojca. Powodem, dla którego Clave sześć miesięcy po wojnie z Mrocznymi wezwało do swojej siedziby jej rodziców było niepewne pochodzenie jej brata. Był on jaki był, ale ona jako jego siostra wiedziała, ze nigdy nie zrobiłby nikomu krzywdy. No może poza demonami i przeciwnikami Clave, ale to akurat liczyło się na jego korzyść. Niemniej jednak w jej sercu od kilku tygodni gościł niepokój.
    - Nie martw się, wszystko będzie dobrze- pocieszyła ją Blaire jakby potrafiła czytać jej w myślach.

***

   Dźwięk, który wydawała stal uderzająca o stal był dla niego najpiękniejszą muzyką, wypełniającą teraz całe pomieszczenie. Na chwilę zapanowała cisza, a potem napastnik znowu rzucił się do ataku, jednak i tym razem odparło go ostrze przeciwnika. Zawsze tak było. Podczas treningów Christopher ciął szybko i celnie długim mieczem, natomiast Vincent, jego parabatai, skutecznie blokował ciosy serafickimi mieczami za każdym razem wytrącając przyjaciela na ułamek sekundy z równowagi. Taki był pomiędzy nimi podział ról również na polu walki. Christopher pewnie torował sobie drogę pomiędzy cielskami demonów, wiedząc, że zawsze kilka kroków za nim podąża jego przyjaciel odpierający ataki przeciwników i osłaniający ich oboje. Kiedy walczyli stawali się jednym organizmem, kierowani tymi samymi impulsami, jakby czytali sobie w myślach. Kiedy byli we dwójkę prawie żadne szpony, kły czy innego rodzaju broń demonów nie była w stanie wyrządzić im krzywdy, podczas gdy oni w mgnieniu oka pozbawiali życia dziesiątki pomiotów diabła.
   Sprawy jednak miały się inaczej kiedy każdy z nich mógł liczyć jedynie na siebie. Oboje byli niezwykle utalentowanymi Nocnymi Łowcami, ale zbyt przyzwyczajonymi do swojej obecności. Christopher zwracał uwagę jedynie na przeciwników przed sobą i często to dla niego gorzej kończyły się pojedynki stoczone bez przyjaciela u boku. Walczył zawsze sprawnie i z finezją, a jego każdy ruch był dokładnie przemyślany, ale zapominał, że ciosy mogą go dosięgnąć również od strony niechronionych pleców. Vincent co prawda wcale nie znajdował się w większym niebezpieczeństwie niż kiedy przyjaciel walczył razem z nim, ale brak mu było wyczucia, aby wyprowadzić atak, zawsze stał w miejscu i bronił swojej pozycji zabijając czasem jakiegoś demona. Był jak statek podczas nocnego sztormu, który został pozbawiony światła latarni wskazującej mu drogę przez wzburzone fale.
   Właśnie w tym momencie Christopher przykucnął lekko i zaatakował niespodziewanie od dołu przebijając się tym samym przez gardę swojego parabatai. Już miał zadawać decydujący cios, tym samym pozbawiając przyjaciela broni, jednak podczas tego gwałtownego manewru nie wszystko poszło po jego myśli. Z jego długich, rudych włosów pod wpływem szybkiego ruchu zsunęła się granatowa gumka do włosów, która wcześniej przytrzymywała je w formie kucyka. Teraz kaskadą wzleciały w powietrze przesłaniając mu tym samym cały świat. Stracił równowagę, a kosmyki łaskoczące go po całej twarzy sprawiły, że kichnął i runął do tyłu prosto na starą, twardą podłogę sali treningowej.
   Dźwignął się na łokciach sycząc pod nosem. Włosy zasłaniały mu już tylko pół twarzy i jednym okiem mógł przyjrzeć się błyszczącej stali wymierzonej w jego gardło.
   Nad nim stał Vincent, który starał uśmiechać się triumfalnie, co mu jednak nie wychodziło i zamiast tego na jego twarzy malowało się rozbawienie. Te kilka sekund temu wyczuł bijącą od przyjaciela pewność siebie, jak za każdym razem, kiedy ten w morderczym szale walki stawia wszystko na jedną kartę. Jednak los miał na dzisiaj inne plany. Widać było, że Chris tego nie przewidział. Przez chwilę półleżał na podłodze z przesłoniętą połową twarzy. Jego oko było otwarte szeroko. Tak, że przez chwilę wyglądał jak jego młodsza siostra. Zamiast niepohamowanej potrzeby zwycięstwa na wszelką cenę widać w nim było zwykłą zadziorność. Jednak szybko zmienił się wyraz jego twarzy, oko stało się węższe, patrzące, co dziwne z wyższością z poziomu parkietu na stojącego nad nim przyjaciela.
   - I jak ci poszło?- zapytał wyniośle starając się kryć w sobie całą złość, nienawidził przegrywać.
   - Na dzisiaj to będzie 4 : 1- odparł jakby od niechcenia Vincent wzruszając ramionami- Dla ciebie- dodał ciszej.
   Jego przyjaciel parsknął.
   - W klasyfikacji generalnej i tak prowadzę 4658 : 3972- przypomniał mu dumnie- Chociaż nie wiem, czy dodawać ci ten jeden punkt za zwykły łut szczęścia.
   - Gdyby to była prawdziwa walka, to czy by to było szczęście, czy nie i tak byś już nie żył i nie miał nic do gadania- przypomniał mu przyjaciel i wyciągnął do drugiego rękę, a ten ją chwycił i już po chwili stali na przeciw siebie.
   - Następnym razem muszę poprosić Eli, żeby mi zaplotła warkocza- powiedział z namysłem Chris jakby próbował usprawiedliwić swoją porażkę.
   - Przekupię ją ciastkami czekoladowymi, żeby znowu wygrywać- zażartował Vincent dla rozluźnienia sytuacji.
   - Wykupię wszystkie ciastka czekoladowe w Dublinie... Nie! W całej Irlandii! Nie odbierzesz mi zwycięstwa!- odpowiedział szyderczo rudy, ale później oboje się zaśmiali.
   Postanowili, że to koniec na dziś.
   - Mój tyłek już więcej dzisiaj nie zniesie- tak oznajmił Chris.
   Zaczęli zbierać sprzęt. Nie były to same miecze, ale również noże do rzucania, łuk i kilka strzał. Oboje nie byli najlepsi w walce z dystansu, ale praktyka w końcu miała uczynić z nich mistrzów.
   Broń odłożyli w magazynie. Jak zwykle Christopher po prostu położył wszystko na wielkim, drewnianym stole, jedynie stój miecz potraktował jak należało i odwiesił na miejsce. Rozmieszczeniem reszty jak zwykle musiał zająć się Vincent, który przywykł do sprzątania każdego bałaganu po swoim parabatai. Kiedy już wszystko znalazło się na odpowiednim miejscu wrócił do przyjaciela, który niewiedzieć czemu stał topless na środku zbrojowni.
   - Jeśli zamierzasz zrobić dla mnie striptiz, to uprzedzam, nie mam przy sobie portfela- powiedział Vincent unosząc ręce do góry.
   - Zapłacisz mi później w naturze- odparł Chris wrzucając zawiniętą w kulę koszulkę do kosza na pranie, który był w tym miejscu pomysłem jego matki, żeby nie chodzili po Instytucie w zapoconych ubraniach. Dlatego też były tu podpisane imieniem i nazwiskiem wieszaki na stroje do ćwiczeń. Rudowłosy chłopak włąśnie odwieszał skurzaną kurtkę przy tabliczne z napisem Christopher Patric Firemoon- Ty się nie przebierasz?
   Drugi pokręcił głową.
   - Mam jeszcze potrenować z twoją siostrą, a ty znowu zapomniałeś czystych ubrań?- zapytał a jego przyjaciel tylko uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
   - Heeej! Kto tu się obija podczas treningu?!- usłyszeli znajomy głos z sali do ćwiczeń.

***

   - Już wszystko w porządku?- zapytała Blaire idąc przestronnymi korytarzami Instytutu z przyjaciółką u boku.
   - Tak, ale muszę przestać myśleć o czymkolwiek, mały sparing z Vincentem dobrze mi zrobi- rzuciła luźno podczas wiązania dwóch grubych warkoczy- A ty tak właściwie, po co ty tam idziesz?
   - A no wiesz... Chris tam jest...- zaczęła nieporadnie i Elizabeth tyle wystarczyło. Wiedziała, że przyjaciółka świata poza jej bratem nie widzi.
   - Raczej tak.
   Resztę drogi przeszły w ciszy. Blaire wyraźnie była podekscytowana na spotkanie ze swoim chłopakiem, którego nie widziała od całych pięciu godzin. Elizabeth zastanawiała się, jak ona może przeżyć tak długą rozłąkę, ale najwidoczniej jakoś się trzymała. Nie można było tego powiedzieć o Eli. Dziewczyna, kiedy już skończyła tworzyć nową fryzurę, zaczęła skubać dół czarnej bokserki, potem wkładać ją za pasek skórzanych spodni stroju bojowego, potem kilka razy poprawiła dekolt. Denerwowała się, pomimo wszystko. Bała się o brata i czuła, że ani ona, ani jej rodzice, ani sam Chris nie mają na nic wpływu, o całym ich życiu zadecydować miało Clave. To właśnie to doprowadzało ją do szału, który chciała sporzytkować podczas walki.
   Kilka kroków dzieliło je już od sali treningowej. Wtedy Blaire wysunęła się na prowadzenie i radośnie podbiegła do drzwi otwierając je na oścież. Nikogo nie zobaczyła w środku, więc postanowiła krzyknąć:
   - Heeej! Kto tu się obija podczas treningu?!
   Nie minęła chwila, a ze zbrojowni wyszli dwaj chłopcy. Jeden wysoki i muskularny, z czarnyi włosami sięgajacymi ramion, które teraz był związane w kucyk oraz drugi trochę niższy i mniej umięśniony rudzielec bez koszulki za to z włosami zasłaniającymi prawie cały jego tors.
   Elizabeth usłyszała jak jej przyjaciółka gwałtownie wciąga powietrze i byłą przekonana, że na jej twarzy widoczny był rumieniec.
   - Golas!- krzyknęła pierwsza i pokazała palcem w stronę brata.
   - Mała a chcesz dostać?- zwrócił się do niej tonem, jaki zazwyczaj mówi się do małego dziecka uśmiechając się szeroko i dając jej pstryczka w nos, czego wprost nie znosiła.
   - Ej!- pisnęła i uderzyła go pięścią w ramie.
   - Uważaj, bo się uszkodzisz- powiedział lekko, udając, że nic nie poczuł, ale Elizabetch uśmiechała się lekko widząc czerwony ślad w miejscu, gdzie jej dłoń spotkała się z jego skórą.
   - Chris! Jak ci dzisiaj poszło?- krzyknęła uradowana Blaire ignorująć całą sytuację. Rzuciła mu się na szyję i pocałowała w usta.
   - Bleh- powiedziała Eli i odwróciła się w stronę Vincenta- Już idę się przygotować- powiedziała i ruszyła szybko w stronę zbrojowni.
   - Eliza, nie musisz się spieszyć- odparł Vincent- Poczekam na ciebie- poinformował, chyba był jedyną osobą w całym Instytucie, w słowach której nigdy nie trzeba było doszukiwać się sarkazmu. Zawsze mówił to co myślał, co było dla niej miłą odmianą, dlatego lubiła spędzać z nim czas.
   Kiwnęła głową i uśmiechnęła się znikając za drzwiami.
   Tymczasem Blaire pozwoliła w końcu swojemu chłopakowi złapać oddech. Chris nie lubił całować się w taki sposób przy ludziach, ale nic jej nie powiedział, bo najwidoczniej udało im się skutecznie odstraszyć jego młodszą siostrę.
   - To ja już idę- zaczął obejmując dziewczynę jedną ręką w talii- My idziemy- poprawił się, a ona zachichotała.
   Pożegnali się i para wyszła trzymając się za rękę.
   Byli razem od  dwóch lat, właściwie to od dwóch lat i trzech tygodni, ale Chris nie zaprzątał sobie głowy takimi drobiazgami. Wiedział za to, że dziewczyna jest do niego bardzo przywiązana i zakochana praktycznie od pierwszego wejrzenia, które miało miejsce jakieś cztery lata temu, kiedy przyjechała do Instytutu w tej samej sukience, którą miała dziś na sobie. Nie był sentymentalny i zazwyczaj nie zapamiętywał takich drobiazgów, ale tego nie mógł zapomnieć.
   Dziewczyna stała przed schodami prowadzącymi do wejścia Instytutu, a on zaszedł ją od tyłu i planował wystraszyć. Zanim jednak podszedł na wystarczającą odległość zawiał silny wiatr i sięgająca wtedy do kolan biała sukienka poszybowała w powietrze odsłaniając kolorową bieliznę z napisem Princess. Dopiero Kiedy starała się opanować nieznośny materiał zorientowała się, że ktoś za nią stoi, a on nie mógł się powstrzymać od śmiechu, a kiedy już się opanował praktycznie od razu zgiął się w pół i powiedział siląc się na dostojny ton:
   - Witamy księżniczkę w Dublinie.
   I wtedy pierwszy raz został spoliczkowany przez dziewczynę, ale nie żałował tego. Poza tym już przez pierwsze dni wyczuł, że dziewczyna usiłuje się do niego zbliżyć, a on postanowił jej na to pozwolić.
   Taki był plan jego rodziców, którzy też zachęcali ich do zbliżenia się do siebie, tak jakby już byli sobie obiecani. Może i tak było, ale to mu nie przeszkadzało. Dziewczyna była ładna, miła, zabawna i podobali się sobie nawzajem. Wszyscy oczekiwali, że kiedy Christopher Patric Firemoon przejmie Dubliński Instytut, Blaire zostanie jego żoną. Musiał przyznać, że podobała mu się taka wizja przyszłości. Dobrze jest mieć w życiu coś pewnego, kiedy możliwe, że tej nocy zobaczysz gwiazdy po raz ostatni, pomyślał.
   - Gdzie pójdziemy?- zapytała dziewczyna, kiedy od dłuższej chwili milczał.
   - Ja idę się umyć- odparł krótko Chris.
   - To idę z tobą!
   - Proponujesz, że umyjesz mi plecy?- zapytał z dzikim uśmieszkiem.
   - Nazywaj to jak chcesz.

niedziela, 4 stycznia 2015

Prolog


Piętnaście lat wcześniej.

  Czarna ciecz zbierała się u stóp Lilian Firemoon. Na jej oczach w przy ostatnich wrzaskach agonii umierał demon Oni pochłaniany przez ciemność starej kamiennicy. Była to jej pierwsza od prawie roku walka i z przyjemnością powitała wytęskniony dreszcz podniecenia. Brakowało jej tego każdego dnia, ale wiedziała, że będąc w ciąży nie może narażać się na niebezpieczeństwo. Nie chciała, żeby przytrafiło jej się to, co cztery lata temu. Co prawda jeszcze wtedy nie wiedziała, że nosi pod sercem małego synka, ale nawet to nie mogło uspokoić jej sumienia. Gdyby wcześniej zaciekawiła się objawami i bardziej uważała... Wiedziała, ze takie myślenie na nic się zda. Co się stało to się nie odstanie. Trzeba żyć dalej, nawet jeśli twój syn ma w żyłach krew demona. Nawet jeśli to twoja wina. Bo to była jej wina. Zignorowała prośby siostry o wykonanie testu ciążowego i poszła walczyć. Nikt nie mógł przewidzieć, że właśnie tej grudniowej nocy zaatakuje ją demon i zatruje swoim jadem. Gdyby wtedy umarła nie mogłaby teraz się o to obwiniać. Jednak tak się nie stało. Nawet Cisi Bracia byli zaskoczeni jej cudownym uzdrowieniem. Było to dla wszystkich wielkie szczęście, do czasu aż dziewięć miesięcy później przyszło na świat jej pierwsze dziecko. Wiedziała, że jako matka nie powinna tak nawet myśleć, ale czasem żałowała, że jad nie zabił maleństwa w jej łonie. Za do złośliwy Bóg w zamian za jej ignorancję zesłał jej syna demona. Chłopiec wyglądał normalnie, to znaczy nie miał ogona, rogów czy innych atrybutów właściwych demonom. Jednak jego skóra pozbawiona rumieńców i czarne, puste oczy były tysiąckroć gorsze. Nigdy nie usłyszała jak synek się śmieje czy płacze, za to zawsze bacznie ją obserwował wielkimi, ciemnymi oczami. Może to dziwne, ale niemowlak przyprawiał własną matkę o dreszcze. Dlatego zapragnęli z mężem mieć drugie dziecko. Porzuciła swoje obowiązki Nocnego Łowcy, aby nie narazić na podobny los swojej małej córeczki.
   - Tutaj chyba już czysto- za jej plecami odezwał się jej mąż, Peter.
   Odwróciła się w jego stronę, a długie blond włosy zawirowały w powietrzu. Spojrzała na niego swoimi brązowymi oczami, w których pomimo ponurych przemyśleń tańczyły wesołe iskierki.
   Mężczyzna schował miecz do pochwy na plechach i podszedł do niej. Kiedy był już wystarczająco blisko odgarnął jej niesforny kosmyk włosów z twarzy, obdarowując ją czułym spojrzeniem błękitnych oczu, które kontrastowały z miedzianym kolorem loków na jego głowie.
   - Nareszcie w swoim żywiole, co?- zapytał i złożył delikatny pocałunek na jej ustach.
   - Tak- odezwała się z ustami przy jego ustach.
   - Rozkładające się ciała demonów, posadzka umazana krwią. Idealna sceneria na miłosne wyznania - Odezwał się ktoś za jej plecami. Nie musiała się odwracać, żeby poznać głos Thomasa Blackfeather'a.
   - Romantycznie jak u Szekspira- odparła Lilian.
   Przybysz podszedł bliżej. Jego strój bojowy pokryty był czarną posoką, a z niechlujnego kucyka pouciekało kilka czarnych kosmyków. 
   - Sprawdziłem wszystko, nikogo już tu nie ma- powiedział.
   - Myślę, że możemy już wracać do Instytutu, a stamtąd odeślemy cię do Londynu- odpowiedział mu Peter.
   - Wspaniale, może jeszcze zdąrzę przeczytać bajkę Vincentowi- klasnął w dłonie i sprawdził zegarek. Lilian wiedziała, że robi to specjalnie. Dobrze wie, że w Irlandii i w Anglii jest środek nocy i chce im zasygnalizować, że stracili dobre pięć godzin na tropieniu kilku demonów Oni w opuszczonych, rozsypujących się już budynkach na przedmieściach Dublinu.
   Bez zbędnych  wykłóceń wszyscy ruszyli do wyjścia, zmęczenie dopiero teraz dało o sobie znać Lilian.

~*~

   - Tom może zostaniesz na noc w Instytucie?- Peter zapytał przyjaciela, kiedy znaleźli się już na terenie placówki.
   - Nie wiem. Zostawiłem małego z babcią, a znając panią Dartstone nie zmruży oka, do puki nie wrócę do domu- powiedział wzruszając ramionami. 
   - Tak czy siak masz zaproszenie na herbatę bez możliwości odmówienia- powiedziała blondynka przekraczając próg budynku.
   Instytut Dubliński był wyjątkowy, różnił się od innych, które Thomas widział w swoim życiu. Był ogromną, gotycką budowlą, ale nie wysoką, jak inne sięgające niemalże nieba. Ten był rozciągnięty na linii horyzontalnej, przez co wydawał się jeszcze większy. Wnętrze wyróżniały przeróżne rodzaje sklepień pokryte wszędzie niebieskim kolorem i drobnymi gwiazdkami.
   Weszli po skręcanych schodach i znaleźli się w części mieszkalnej. Mieli zamiar usiąść w bibliotece i napić się obiecanej herbaty. Wybrali okrężną drogę, aby Lilian mogła zajrzeć do pokoju, w którym śpi jej córeczka. Thomas i Peter dyskutowali o czymś gorączkowo, podczas gdy kobieta szła kilka kroków przed nimi. To ona zobaczyła pierwsza otwarte na oścież drzwi ich sypialni, gdzie powinna być ich córka.
   Bez słowa pobiegła przed siebie. Pokonała odległość dzielącą ją od pomieszczenia w zaledwie kilka sekund. Jej mąż nadbiegł zaraz po niej. Jednak pomimo pośpiechu spóźnili się. Kołyska stała pusta, a kilka pluszowych maskotek leżało na podłodze. W oczach Lilian pokazały się łzy.
   - On to zrobił!- wysyczała gniewnie po czym wróciła na korytarz i udała się na wyższe piętro nie zważając czy ktokolwiek za nią idzie. Nie była pewna co się dzieje. Nie widziała sensu, dla którego on miałby zrobić maleństwu krzywdę, ale nie miała wątpliwości, ze to jego sprawka.
   Dotarła do pokoju syna. Przez chwilę się zawahała. Na myśl przyszły jej wszystkie okropne rzeczy jakie jej ukochanej córeczce mógł zrobić krwiożerczy demon. Zacisnęła rękę na klamce, a drzwi ustąpiły. W mroku nie zauwarzyła nic niepokojącego poza faktem, ze pokój był pusty. Zaświeciła światło i dokładnie go przeszukała. Zajrzała pod łóżko i do szafy. Nikogo tam nie było.
   Przed drzwiami czekali na nią zaalarmowani Tom i Peter.
   - Nikogo tam nie ma. Musimy ją znaleźć!- powiedziała władczo.
   - Ich- poprawił ją mąż, nie podobało mu się, że kobieta myśli o ich dziecku jak o potworze. Owszem był inny, ale to nie znaczyło, że był również gorszy. Mężczyzna wierzył, że odpowiednie wychowanie, a przede wszystkim okazywanie dziecku miłości naprowadzi chłopca na dobrą drogę. Zachowanie jego żony, która czasem nawet przy synku demonstrowała swoją odrazę w niczym nie pomagała.
   - Lily pomyśl- odezwał się Blackfeather- Co czterolatek mógłby zrobić?
   - Wszystko! To nie jest zwykłe dziecko! Musimy szukać!- niemal krzyknęła i ruszyli na poszukiwania.
   Sprawdzili każdy pusty pokój, kuchnię i jadalnie. Lilian wręcz oszalała, kiedy pomyślała, że mogą być w zbrojowni i ten potwór może skrzywdzić jej córkę. Szybkim krokiem ruszyła w stronę pomieszczenia z bronią, sprawdzając tym razem czy pozostali idą za nią. Była zbyt przerażona, żeby iść sama.
   - Tam się pali światło!-zawołał Thomas i wskazał w kierunku bocznego korytarza.
   - To biblioteka- poinformował przyjaciela, a jego żona już szła w stronę tajemniczego światła.
   Za nią ruszyli pozostali. Starali się iść jak najciszej tylko mogli. Peter nie chciał martwić swojej wybranki, ale przez myśl przeszło mu porwanie jego dzieci przez jakiegoś Podziemnego, czy może nawet członka Kręgu. Zalecił za to ostrożność i stanął na czele.
   Kiedy byli już wystarczająco blisko, usłyszeli pisk niemowlęcia. Jego żona nabrała gwałtownie powietrza, ale mężczyzna powstrzymał ją ruchem dłoni. Po chwili ciszy usłyszeli śmiech. Na początku rozpoznali śmiech małej dziewczynki, ale później usłyszeli coś, co dla ich uszu było zupełną nowością.
   Już nic nie było w stanie powstrzymać Lilian. W paru krokach pokonała dzielącą ją od drzwi odległość. W przejściu była szpara, przez którą było widać pomieszczenie. To co zobaczyła było dla niej tak wielkim szokiem, że stanęła tylko jak wryta.
   Jej syn, ten który przez cztery lata swojego życia nie okazywał żadnych emocji, teraz śmiał się. Siedział na kanapie i trzymał małą dziewczynkę na rękach, kiedy ona ciągnęła go za kosmyk rudych włosów.
   - Eli jesteś prawdziwą siłaczką!- zawołał i ponownie się roześmiał- Tylko szkoda, że mogę się z tobą bawić tylko jak nie ma rodziców- dokończył z żalem w głosie.
   Wtedy pan Firemoon wyminął kobietę i delikatnie otworzył drzwi. Chłopczyk popatrzył na ojca zaskoczony i jednocześnie przerażony. Przycisnął dziewczynkę mocno do piersi.
   - Ja... ja...- zaczął się jąkać.
   - Nie powinieneś spać?- zapytał łagodnie mężczyzna siadając obok syna.
   - Ale ona płakała, a ja nie chciałem, żeby płakała, bo ona nie powinna płakać, ja nie chciałem nic zrobić- powiedział jednym tchem, a kiedy skończył musiał nabrać kilka głębszych oddechów.
   Mężczyzna zobaczył kilka zabawek leżących na kanapie oraz jedną książkę. Był to egzemplarz przygód Kubusia Puchatka.
   - Chris ty umiesz czytać?- Peter chciał podjąć nowy temat, mniej stresujący dla syna. Pamiętał, ze około miesiąc temu sam czytał mu tą bajkę.
   - No ja obrazki umiem czytać przecież to przeczytałem jej i nie płakała- odparł rzeczowym tonem czterolatka.
   W tej chwili podeszła do nich niepewnie matka chłopca. Z jej oczu płynęły łzy, a ramiona całe się trzęsły.
   - Tobie też mogę przeczytać jak chcesz- zaproponował  kobiecie widząc jej łzy, a ona po prostu podeszła do chłopca i po raz pierwszy w życiu przytuliła własnego syna. Mała Elizabeth znalazła się wtedy pomiędzy nimi, a ojciec dzieci objął syna ramieniem i złapał żonę za rękę.